Już nie raz, nie dwa udało mi się trafić w sieci na określenie "monogamous knitter". Tłumacząc z angielskiego to coś jakby monogamiczna dziewiarka [dziewiarz/dziewiarek też oczywiście]. Czyli to te szalone osoby, które opierają się dzierganiu kilku robótek jednocześnie. Zwykle na drutach mają jedną, jedyną, nad którą pracują, aż do jej ukończenia i dopiero wtedy pozwalają sobie na przygodę z kolejną. Fajna sprawa, prawda?
Od pewnego czasu też jestem taką robótkową monogamistką. Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami plusami i minusami takiej sytuacji. Wiele razy czytałam gorzkie żale: "ah też bym tak chciała, ja mam 10 ufoków", "nie mogłam się powstrzymać, nabrałam wczoraj oczka na x nowych projektów, kiedy ja to skończę?", itd. itd. Może moje wynaturzenia kogoś zainspirują do wejścia w kręgi jednorobótkowców, lub wręcz przeciwnie - utrwalą w przekonaniu, że to jednak nie to czego szuka i lubią towarzystwo kilku/nastu wipów (wip: work in progress - rozpoczętę robótki).
Przecież każdy obóz ma swoje dobre i złe strony. ^^
Zaczynamy?
Szybkie kończenie robótek.
Chyba najlepsze co może być, no nie? Czy to skarpetki, czapka czy sweter, na pewno skończymy ją szybciej jeśli poświęcimy czas tylko jej. Dla przykładu kiedyś próbowałam robić dwa swetry. Oba zaczęłam kochać miłością ogromną, jednak siedząc nad jednym ciągle coś kłuło mnie w głowie i słyszałam głosik "aah, jakbyś robiła tylko jeden na raz to miałabyś już pewnie połowę, a tak to co? tylko kawałeczek" albo "oooj, już za długo siedzisz nad tym pulowerkiem, weź się za kardigan, patrz jaki smutny leży". Skutkiem tego swetry przyrastały na zmianę po kilka rządków, a ja traciłam motywację nie widząc znaczącego progresu. I nie wytrzymałam... skupiłam się konkretnie na zielonym [wtedy to był Sprig] i poszłam jak burza.
Duży progres.
Nawiązując do powyższego, nie ma to jak szybkie efekty. Przynajmniej ja je uwielbiam. Wtedy widzę, że to co robię ma jakiś sens, bo robótka rośnie w oczach. A to motywuje mnie do dalszego dziergania, no bo lada chwila, kilka dni, dwa tygodnie i będę mogła nosić kolejną chustę czy sweter. Aż serce skacze kiedy widzi się, że po kilku godzinach spędzonych nad robótką mamy już jeden rękaw, a nie tylko kilka cm.
Brak rozproszeń.
Najlepiej pracuje się kiedy nic człowieka nie rozprasza. A jak tutaj skupić się nad swetrem kiedy zza ściany woła chusta lub kolejna czapka? W międzyczasie słychać też cichutkie piskanie zapomnianych dawno skarpetek... i wtedy chciałoby się wszystko naraz. Tak to tylko ośmiornica potrafi... albo magiczne druty Pani Weasley.
To coś.
Czyli ta wielka ekscytacja nowym projektem, właśnie zakupionym, świeżo wydrukowanym wzorem, który trzeba zrobić teraz już. Druty latają jak szalone. Zazwyczaj takie cudowne emocje napędzające towarzyszyły mi tylko na początku danej robótki. Po jakimś tam czasie całe to wielkie halo mija. Rada? Trzeba dziergać jak najprędzej. Tylko jedno. Czasem nawet nie można się oderwać i w kółko krąży myśl tylko jeden rządek... i bum! Kolejna godzina z głowy i ani się obejrzysz a chusta gotowa. Pamiętaj: "Coś się kończy, coś się zaczyna."
Nowa włóczka.
Ah, jak ja lubię ten moment kiedy mogę nabrać coś nowego z motka, który dopiero co nabyłam. Mam takie dziwne odczucie, że nowe precelki czy cudowne kolory, które dopiero wpadły mi w ręce ekscytują mnie najbardziej. Potem leżą sobie w pudle miesiąc, dwa i moje ogromne uczucie zdecydowanie maleje. Drastycznie. Już nie chce się tak dziergać, przewijać, pracować. Wszak wszystko się opatrzyło, porządnie zmacało. No i zaczynam je często traktować po macoszemu. Pewnie, że wolałabym zrobić coś z tego co dopiero wyjęłam z koperty, hihi.
Wolne druty.
Oj tak! Dobra rada dla leniuchów i skąpców [czyt. ja]- miej tylko po jednej parze w danym rozmiarze.
Działa! Przynajmniej w moim przypadku. Okazało się, że to co musisz już teraz wczoraj nabrać na druty wymaga akurat 4 mm? Ups, jaka szkoda, że właśnie masz je zajęte. Uwalniaj! I to już. Zobacz, jeszcze tylko border do wydziergania i można zabierać się do super nowej robótki. I nie myśl o nawlekaniu obecnej na nitkę, to zbyt dużo czasu i nerwów. To co najmniej 2 razy dodatkowej zabawy z nabieraniem kilkuset oczek, a do tego tyle tych do naprawienia, które właśnie spadły, bo w pośpiechu przewlekało się przez 20 naraz.
Zakupowa motywacja.
Taka moja metoda na nagrody, która nawet działała przez bardzo długi czas. Nałożyłam na siebie szlaban. Nowe włóczki mogłam kupić tylko wtedy kiedy skończyłam poprzednią robótkę. Łącznie z blokowaniem, chowaniem nitek i przyszywaniem guzików. A najlepiej aby zakupy odpowiadały zużyciu zapasów. Kończysz szal? Kup sobie motek na nowy. Możesz już chodzić w dopiero co wydzierganym swetrze? Brawo! Właśnie otrzymałaś pozwolenie na kilka/naście (w zal. od metrażu i grubości oczywiście) motków pachnących nowością.
U mnie zdawało to egzamin cudownie. :) Złamałam się tylko na wielkiej promocji -20% i w pewnej wyjątkowej sytuacji, kiedy pewna włóczkowa firma znikała z naszego rynku. Ale, ale! Wtedy też kończyłam robótkę.
Same plusy?
O nie, zdecydowanie. Wydawać by się mogło, że takie życie robótkowego monogamisty to cud, miód i malina. Raz dwa i sweter skończony. Tydzień i chusta z głowy, a do tego nowe zakupy po każdej wydzierganej rzeczy. I tak i nie. Zależy od zapasów. W pewnym momencie miałam na stanie zaledwie kilka motków, w tym głównie takie, które były resztkami po poprzednich swetrach. Wtedy mogłam sobie zaszaleć. Ale po tych lekko większych zakupach mój szlaban nadal działa. I co z tego, że przerobiłam 9 motków na sweter, jeśli w pudełku czeka na mnie wełna na pół roku dziergania, biorąc pod uwagę moje moce przerobowe.
Druga sprawa to wielkie serce do projektu. Potrzebne jak nie wiem co i bez tego ani rusz. Czasem kolor/włóczka/wzór wychodzi już bokiem i chciałoby się coś nowego. Ale nie ma zmiłuj. Albo brak pomysłów... i zastój na tydzień bez drutów. Rozgrzebana w połowie chusta wierci dziurę w brzuchu, frustracja rośnie.
I największy mój ból...
czarna dziura po skończeniu dziergadła. Marazm totalny. Wtedy nie podoba mi się nic. Ani włóczki do mnie nie mówią, ani kolory, ani wzory. Coś chciałoby się nabrać, ale nic nie zadowala. I tak tydzień, drugi. Coś się zacznie, coś się spruje. Dzieje mi się to za każdym jednym razem. Najgorzej to dopiero jest jak kroi się spotkanie robótkowe, a druty puste...
I tutaj zaczynam się zastanawiać czy nie powinnam przystanąć na tym mostku między szalonymi obozami i rozsądnie mieć zawsze awaryjną robótkę? Takie skarpetki dajmy na to.
A Wy, po której jesteście stronie?
Jesteście "monogamous knitter" czy mieszkacie ze stadem wipów?