niedziela, 24 sierpnia 2014

Chcę dziergać szybciej...

Jesień chyba jest już bardzo blisko. Od kilku dni nie rozstaję się z chustą i łapkami. Nie wyjdę już bez kurtki i swetra. Coraz częściej przeszukuję aukcje w poszukiwaniu super kaloszy ^^ W domu będzie musiała zostać też moja ulubiona płócienna torba z obrazkiem kotka z kłębkiem. Czas idealny na dzierganie kominów, czapek, chust i grubszych swetrów.

Chyba pomysł z robieniem lekkiego sweterka odłożę na kolejny rok. Nie mogę się doczekać jak 'wymęczę' już mój najnowszy beżowy udzierg z Limy. Przyznam, że robi się go zaskakująco przyjemnie, ale coś robótka ciągnie mi się tygodniami, biorąc jeszcze pod uwagę ponad tydzień w plecy, kiedy musiałam znowu pruć. Szybciej pewnie robiłabym go gdyby był z Malabrigo :p ale podkusiło mnie testowanie tańszej włóczki. Co prawda uparłam się też, że musi być w jednym i to konkretnym kolorze. Oby za bardzo mnie nie żarło, bo... się zapłaczę.


Teraz czas rozkładam pomiędzy swoje nowe wdzianko a testowy projekt mitenek. Tutaj chwalę się sama sobie, że udało mi się prawie skończyć pierwszą łapkę, więc jestem 'już' w połowie. Mogę więc uznać, że chyba pokonałam druty patyczaki i już nie są takie straszne jak się wydawały. :) Jedyna wada to czas jaki ten projekt mi go pochłania, bo dłuży się okropnie. Wzór jest bardzo łatwy, ale za to wymaga ogromnej ilości skupienia i koncentracji, liczenia, pilnowania oczek, kierunków ich skręcania itd. itd. A do tego nieźle trzeba wytężyć wzrok. Efekt jednak jest tego wart.

Na froncie czytelniczym, po małej przerwie od tradycyjnych, papierowych powieści, znowu startuję, bo udało mi się zdążyć przed zamknięciem biblioteki. Yaaay! :) Z tej radości zaopatrzyłam się w 5 książek [limit na czytelnika] i teraz nic tylko zabrać się do czytania. Moja radość była ogromna, bo udało mi się upolować wyczekany od kilku miesięcy tytuł. Ale póki co ciii... tajemnica :p Tą przyjemność zostawiłam sobie na przyszłość, a teraz zaczęłam od kolejnego kryminału, królowej tego gatunku i mam nadzieję, że kolejny raz będę miała się czym zachwycać. Na tapecie więc na dziś "Godzina Zero" Agathy Christie.  

A teraz kwestia, która mnie od dłuższego czasu nurtuje. Jak szybciej dziergać? Tak, tak, wiem i przyznaję częściowo rację, że powinno się to robić dla przyjemności i ważny jest sam proces robienia. Ale... to takie demotywujące kiedy na liście tyyyle projektów do zrobienia, zapotrzebowanie na ciepłe rzeczy rośnie, włóczek tyle do wypróbowania, a jeden sweter ciągnie się tygodniami... miesiącami... 

Jestem zaskoczona kiedy wchodzę i podziwiam projekty innych dziewiarek i poglądam na ravie terminy pracy, a tam... 10 dni i sweter gotowy... na trójkach, z długim rękawem, ze wzorkami. Nie raz jestem przytkana z podziwu i biję czołem o podłogę w zachwycie, jednocześnie zbierając szczękę z podłogi. Ale za każdym razem kołacze mi się to pytanie: 'jaaak? jak to możliwe aby tak szybko dziergać?'.

Aktualnie nie mam już tyle czasu na tworzenie, bo jestem w domu koło 18, a do 'udania się na spoczynek' mam 6h, w których muszę upchnąć jedzenie, mycie, domowe sprawy, dzierganie, czytanie, życie towarzyskie itd. itd.

Próbuję się pocieszać, że szybkość przyjdzie razem z wprawą. Tylko kiedy... :p
Ja z doświadczenia wiem, że najlepiej zasuwam przy robieniu na około, najlepiej na szerszych okrążeniach, bo w łapkach nie idzie się rozpędzić. Jak zwykle metodą 'continental' o ile dobrze pamiętam. No i oczywiście na drutach z żyłką, bo innych już nie tykam.



Macie jakieś pomysły, rady na szybsze dzierganie?
Ile średnio dziennie przeznaczacie czasu na druty?

czwartek, 14 sierpnia 2014

Czwartkowa środa

Ostatnimi czasy gderałam o rzekomej klątwie. Chcąc nie chcąc podobno prucie i wszelkie niezbyt przyjemne czynności takie jak dodatkowe rozplątywanie supełków, blokowanie, naprawianie itd. itd. należą do całego procesu dziergania. Całkowicie naturalnie. Czasem jednak czegoś jest za dużo, zdecydowanie... no i jak tu się nie podłamać kiedy przeważa destrukcja, a praca zamiast posuwać się do przodu to cofa się coraz bardziej i bardziej. Nowe włóczki tym razem nie pomogły jak to zwykle bywało. Złe czary dotknęły także je. 
Postanowiłam nie dać za wygraną i dziergać dalej. Od nowa, całkowicie od zera, po raz chyba czwarty. Kilka rządków dziennie to zawsze coś.


Aby cokolwiek zrobić i odpędzić uroki zrobiłam coś dziwnego... nowego i trochę szalonego. Całkowicie na przekór temu fatum, pół żartem- pół serio, ale z obłąkańczym uśmiechem- zapisałam się na testowanie. Konkretniej chodzi o wzór mitenek, ale też poniekąd samej siebie. Bo czy to nie wyzwanie rzucać się na 2mm druty? Ja, fanka raczej czegoś co czuć w dłoniach [czyt. min. 3,75mm]... Swoją kolekcję musiałam więc poszerzyć dosłownie o długie, metalowe wykałaczki. O dziwo [a może i nie] są nawet cieńsze niż moja igła dziewiarska [taka tzw. do grubego haftu]. No to teraz zaczyna się zabawa. Skończyć muszę, bo nie ma innej opcji przy tego typu umowie. :p Będzie się działo- z małych kłębków (ukochanego) M. Socka i Araucanii!

Zahaczając także o środę, lekko spóźniona dołączam do kolejnego odcinka zabawy z Maknetą, czyli słowo o książkach i dzierganiu. O drutach pogadałam, czas więc na czytanie. W zasadzie obecnie nie mam się czym chwalić, bo nie mam kiedy podlecieć do biblioteki. Także póki co próbuję się przekonać do audiobooków, przechodząc najpierw przez słuchowiska. Pierwsze, wspominane niedawno "Studnie przodków" J. Chmielewskiej totalnie mnie zauroczyły. Od tego czasu częściej w głośnikach słychać jakieś teksty niż muzykę. Poznałam w ten sposób n.p. historię Doriana Greya. W ramach odświeżania angielskiego pokusiłam się nawet o załadowanie sobie obcojęzycznego 'słuchadła' o Sherlocku Holmesie czy Herculesie Poirot (to się odmienia?). Wiem przez to co się działo w pociągu o "4.50 z Paddington" i jaka była "Tajemnica Świątecznego Puddingu".
Nadal nie jestem przekonana do audiobooków- to stanowczo dłużej wychodzi niż czytanie, a lektorzy często są naprawdę słabi [jak dla mnie]. Do tego mam dziwne poczucie, że i tak książka nie jest przeczytana  [de facto nie jest- przynajmniej przeze mnie, najwyżej przesłuchana...] i mam wyrzuty sumienia, że tak jakby ktoś odwalił za mnie całą robotę. Ale słuchowiska to już całkiem co innego...

Słuchanie swoją drogą, ale tradycyjnych książek nie zamienię raczej nigdy. Trochę dłużej mi się zeszło, ale jednak skończyłam "Piątkowy Klub Robótek Ręcznych"
Od siebie powiem tak, że oceniam ją na całkiem dobrą, mimo mojej niechęci do zwykłych, życiowych historii. Z nudów nie usnęłam, mimo, że niektóre momenty były naprawdę o niczym i tylko zapełniały czas nie wnosząc zupełnie nic do akcji. Największym plusem dla mnie oczywiście było czytanie o dzierganiu i spotkaniach włóczkowych, bo przyznaję się, że to był jedyny powód, dla którego zabrałam się za tę historię. Gdyby nie momenty o pasji robienia na drutach, będący jednocześnie jakby głównym tłem [przynajmniej dla mnie- sama zrobiłam sobie z tego główny wątek ale ciiicho ;)] to pewnie nie doczytałabym nawet połowy. 

Ale jak zwykle: co kto lubi. ;) Jeśli jesteście fanami obyczajówek i historii zwykłych ludzi [nie tych superbohaterów, nie tych z gatunku s-f czy fantasy] to polecam z czystym sercem.

Tymczasem ja lecę zmagać się dalej ze swoim wyzwaniem! :)
Trzymajcie się ciepło i nie dajcie porwać temu hulającemu teraz wiatru.

piątek, 8 sierpnia 2014

Klątwa?

Czy istnieje coś takiego jak 'dziewiarskie klątwy'? Albo 'klątwy na dziewiarki'?
Coś w stylu: nigdy nic Ci się nie uda, więcej sprujesz niż zrobisz itd. itd. itd.

Na mnie chyba coś takiego trafiło, bo szczerze mówiąc już inaczej nie wiem jak sobie to tłumaczyć. Zaczęło się od problemów z Ginkgo, coś koło 2 miesięcy temu. Przebolałam- naście rzędów w ażurowej chuście to nic. Drobny błąd we wzorze, którego ja nie wyłapałam, bo po raz pierwszy robiłam [jak się właśnie okazało] ażur dwustronny. Ok, chusta zmęczona, skończona, cacy.

Potem przygoda z Out of darkness, który poszedł cały do sprucia. Pod koniec dziergania, jakieś naście, no może koło 20 rzędów coś zaczęło mi się nie zgadzać i miała iść do unicestwienia część ażurowa... wszystko jako pajęczynka wersja lace. Początkowo próbowałam ratować co się dało, ale tyle nerwów, skupienia i czasów to zajmowało, że uznałam, iż to zupełnie się nie opłaca. Do tego ponowne nabieranie oczek z tej cienizny i łapanie ich pojedynczo albo zabawy z nitką okazały się nie na moje ówczesne siły. Całość została zkłębkowana... Ale wiadomo, ażury, koncentracja, cieniuśka włóczka- zrozumiałam, przebolałam [no, prawie do końca... :p]. 

Nie poddając się chwyciłam za nowe motki DiC. Na sweterek. Na najcieńszych dla mnie do tej pory drutach nr 3. Wyzwanie. Próbki poczynione, wzorek obmyślony, schemat narysowany... działałam. Nabierając oczka i próbując jakieś tam wymysły w kilku/nasty pierwszych rzędach zaczynałam tak od zera chyba z 5 razy, jeśli nie więcej. Wersja ostateczna została przeze mnie wstępnie zaakceptowana i tworzyłam dalej. Miesiąc. Przymierzałam co kilka rzędów. Szkoda było pruć, głupio było tworzyć dalej, bo okazywało się, że niebezpiecznie poszerzyły mi się plecy. Ściegiem gładkim. A ażury wyszły takie piękne. Tyle liczenia, mierzenia, magicznych tabelek, próbek.... wszystkiego...
Odpoczywając od swetrów zabierałam się za łapki. Najprostsze, dla samego dziergania. Z nowych włóczek, dla podniesienia poziomu ekscytacji rozpoczęciem nowych projektów. No i testów nitek rzecz jasna. Wychodziło tyle co nic, czyli totalne prawie zero- prucie po kilku cm. Raz, drugi, trzeci... itd. itd.

źródło: http://www.knitandtonic.net/
Żal mi było takiej pięknie barwionej włóczki [DiC], żal nowego, autorskiego projektu swetra. Nie chciałam powielać tego samego, bo od tej przygody i męczarni na wykałaczkach totalnie mi zbrzydło. Wzięłam się za drugi motek [aby nie musieć przeżywać procesu prucia] ze zwykłym, rozpinanym raglanem od góry. Dojechałam sobie do kilku cm poniżej pach. I bach! Kolejna klapa. Robi się długo, pogoda ucieka, czasu coraz mniej, bo i zaczęła się praca na etat. Uznałam, że odłożę, a tak na serio to spruję, bo siły nie mam. Patrzeć na tę włóczkę nie mogę, bo pokazuje moją porażkę. Kolejną.

Bez dziergania całkowicie głupio się czuję. Brak weny, chęci i tego czegoś postanowiłam zapełnić projektem motywującym. Padło więc na upatrzony daaaawno wzór sweterka na jesień. Prostego, szybkiego, bo z grubszej włóczki na błyskawicznych drutach nr 5. Paczka z włóczką przyleciała błyskawicznie, kolor rozczarował pozytywnie, pierwsze rzędy również. Potrzebowałam tą robótką podnieść moje naprawdę podupadłe już morale dziewiarskie... a wkopałam się bardziej. Podskórnie chyba coś czułam, bo to za piękne by nagle mogło mi coś wychodzić, więc dziś wyszło szydło z worka. W trakcie rozdzielania rękawów od kadłubka prawie zniknęły mi plecy... doprawdy nie wiem jak to się stało. Za dużo ostatnio emocji, jakichś problemów i człowiek traci głowę. Dosłownie, bo jak inaczej można to wyjaśnić?

Naprawdę nie wiem co się dzieje. 
Nie wiem jak to przetrwać i z tym wygrać, bo boję się brać druty do ręki.
W zasadzie to jestem w szoku i czuję się teraz doprawdy dziwnie oglądając te cuda na waszych blogach i prędkość z jaką produkujecie kolejne swetry. Zachwycam się, podziwiam, ale nie potrafię zrozumieć co mnie dopadło... bo przecież sweter zrobiłam, sama, pierwszy. Chust też mam kilka za sobą. A teraz? Wychodzę na jeszcze bardziej zieloną niż szczypiorek na wiosnę i niedługo zacznę obawiać się czy z tej frustracji druty nie staną się narzędziem zbrodni [tylko ciekawe na kim]...

Co robić?

ps. to taki post do wyżalenia się, pisany emocjami, bo aż nie wiem co ze sobą zrobić...
ps2. oooo, a może to klątwa za 'zdradę' malabrigo?

środa, 6 sierpnia 2014

Słuchowisko i jesienny sweter

Środowa akcja u Maknety o książkach i robótkach bardzo mi się podoba. Swego czasu dosyć porządnie wciągnęłam się w zdawanie relacji co tydzień co u mnie na froncie czytelniczym i dziewiarskim. Dzięki temu mam o kilka książek więcej na półce przeczytanych i to nawet w nie tak długim czasie. Jak się okazuje do czasu, bo pełnoetatowa praca swoje robi. Jestem człowiekiem, któremu ciężko czytać gdziekolwiek poza [cichym!] domem. Odpadają więc wszelkie przystanki, środki komunikacji miejskiej i inne zatłoczone i hałaśliwe miejsca. Piski, trzaski, wielkie, potworne machiny... do tego pełno dziur na drogach fundujących  [niestety częściej niż rzadziej] dzikie wstrząsy. O spokojnej jeździe można zapomnieć. Latanie po autobusach gwarantowane... do tego 'didżeje' bez słuchawek, wakacyjna młodzież z bogato zdobionym w gwiazdki słownikiem... idt. itd. itd. ...
Najczęściej sięgałam do książek już w łóżku, tuż przed snem i uważam nadal, że to moja najlepsza pora na takie rozrywki. Cisza, spokój i można się zabierać za opowieści.
Jestem z siebie dumna z przeczytanej książki, w sumie to nawet każdej. ^^ Tym bardziej, że zwykle zdarzało mi się odkładać niedokończone powieści, które mnie znudziły. Ostatnio pokonały mnie "Narzędzia piekła", ale "Koralina" nie miała ze mną szans. Fabuły chyba nie muszę opisywać. Zostaje mi jedynie polecić serdecznie. Ja przeczytałam jednym tchem, mimo, że wiedziałam co się stanie, bo akurat tym razem film obejrzałam jako pierwszy. Różnice oczywiście są i to zarówno mniejsze jak i te duże, zupełnie nie do przeoczenia. Co, gdzie i jak nie zdradzę, zachęcam do odkrywania samemu. :) Ja jestem oczarowana.
Przyznam się, że czasem potrzebuję takich małych, mniej wymagających lektur o zdecydowanie mniejszej obiętości. Dodają mi jakiejś energii i takiego mikro plusa, że mogę sobie odhaczyć kolejną pozycję na liście przeczytanych. Takie coś do podnoszenia morali czytelniczych. 
Podobnie jak w dzierganiu- czapka/ łapki dla odpoczynku od tworzenia swetra tygodniami, lub przerzucania 400 oczek w jednym rządku chusty. Łatwo, szybko i przyjemnie!

W obecnej chwili podgoniłam kolejną książkę: "Piątkowy Klub Robótek Ręcznych" Kate Jacobs. Trzymam kciuki za samą siebie czy dobrnę do końca. Co prawda 3/4 pochłonęłam całkiem szybko. Akcja w pewnych momentach lekko przyspiesza ale jest tak przewidywalna, że hej. Muszę jednak przyznać, że nie jestem fanką 'obyczajówek' zarówno w książkach jak i filmach. Dla mnie musi być coś nierealnego, fantastycznego. Najlepiej gdyby jeszcze było tajemniczo i detektywistycznie. Takie historie 'życiowe' ['zwykłe] są dla mnie za nudne i za mało pociągające. Do "Klubu Robótek" zaglądam w zasadzie dla opowieści o spotkaniach, robieniu na drutach i włóczkach, których wypatruję co stronę. Chyba dlatego dojechałam aż tak daleko. Mam nadzieję, że to będzie kolejna skończona książka, bo jakby nie patrzeć to już bliżej niż dalej.


Na zdjęciu widnieje mój plan na być może jeszcze dziś: słuchowisko. Jedyne wspomnienia mam bardzo mgliste, ale za to pozytywne. Kiedy siedziałam wieczorem w wiejskim domku Babci, zamknięta w pokoiku z kaflowym piecem i słychać było tylko świerszcze, psy, ptaki i radiowy teatr płynący z małego radio- budzika.

A robótkowo dziergam sobie powoli wełniany sweterek na jesień. :) Kilka rządków na dzień lub dwa to zawsze krok bliżej końca. To chyba będzie mój pierwszy cieplejszy sweter, czyt. z odpowiedniego materiału na chłodniejsze pory roku, a nie jak te sklepowe cardigany i pullovery z... akrylu czy bawełny. A ja się dziwiłam czemu nic mi nie dają noszone 3 naraz. Aby było ciekawiej i mniej przewidywalnie w odczuciach [dla mnie] to korzystam z mieszanki z alpaką. Póki co z motku było mięciutko. W robótce już mniej. Na rękach nie gryzie prawie wcale, za to nadrabia na szyi. Będę to poskramiać eucalanem.
 A teraz leni się bardziej niż mój kot! "Czy alpaka uspokaja się po kąpieli?" 



Mieliście kiedyś do czynienia z radiowym teatrem?
Jak wrażenia? Lubicie?

sobota, 2 sierpnia 2014

Wełna, borówki i praca...

Na wpół roztopiona i wyparowana donoszę, że pomału wracam do drutów. Wbrew panującej pogodzie i porze roku zabrałam się za wełnę z alpaką. No żyć nie umierać... włóczka w sam raz, haha. Odpoczywam od koszmarnych 3mm drutów, które póki co ze mną wygrały. Od razu wskoczyłam na drewniane 'piątki', ale to dlatego aby zgodziła mi się próbka do wzoru. Ten konkretny sweterek chodził za mną od dłuższego czasu i znalazłam mu idealny kolor i całkiem niezłą włóczkę. Potrzebuję teraz trochę takiej bezmózgowej robótki, dla podniesienia swoich dziewiarskich morali. Bo jestem załamana tym jak długo już nie udało mi się nic stworzyć, a zaczynałam najróżniejsze rzeczy, niezliczoną ilość razy. Nitka od Dream in Color też mi o dziwo nie sprzyja, póki co nie mogę się z nią dogadać, więc po dojechaniu kilku cm pod pachami w najnowszym swetrze odłożyłam na półkę do sprucia. Bez sensu byłoby męczyć się godzinami i robić coś co nie do końca wiem jak by wyglądało, a do tego niedługo już będzie dla mnie za zimno na kusy, cienki sweterek. Koniec końców myślę o przerobieniu jej na chustę. Obawiam się jedynie tej szorstkości, ale to już wyjdzie pewnie dosłownie po praniu. ^^


Z takich innych nie wełnianych opowieści to przyznam się, że powróciłam na chwilę do koralików. Dosłownie na chwilę, bo marzę by sobie zrobić pierwszego ukośnika. Prób było narazie 3, bo tyle nawlekania, potem kolejnego przenoszenia na drugą [cieńszą] nitkę... no i tako kolejny raz dzisiaj zrobiłam sobie mikro lekcję. I... odkładam na później. Chyba ktoś musi mi dosłownie pokazać co jest nie tak, bo już sama nie umiem tego rozgryźć.

Zgnieciona ręka już mi nie dokucza, chyba, że zmęczy się za mocno. Szyja o dziwo nadal pobolewa, a mija już całkiem sporo czasu. Te potwornie upalne dni ochładzam sobie mrożoną kawą, albo mlecznym koktajlem bananowo- czekoladowo- cynamonowym z lodami. :) Do tego wcinam cudowne borówki i cieszę się wolnymi popołudniami, planując kolejne robótki i podczytując czasem jakąś książkę. 
Ostatnio cieszyłam się, że do pracy idę na piechotę, raz wybrałam się nawet rowerem. I za wcześnie o tym mówiłam, bo teraz się trochę zmieniło, mimo, że to początek. Aktualnie dojeżdzam trochę dalej, więc spacerek odpada a rower się czasowo nie opłaca i dostarcza zbyt wielkiego stresu i wysiłku na tej trasie. Na miejscu jestem zupełnie sama, więc wszystko na mojej głowie, a jestem zielona jak szczypiorek na wiosnę... jakoś muszę dać radę... no cóż.

*ps. wybaczcie tak laicko pisany post, ale z tego wszystkiego ostatnio czuję jakbym miała umysł na poziomie morskiej galarety.

Miewacie aż tak długie przerwy w dzierganiu czy tworzeniu ogólnie?
Jak sobie z tym poradzić, kiedy zupełnie nic nie wychodzi czego się dotknie?