czwartek, 2 lutego 2017

Kolorowa terapia

Halo, halo, tu znowu ja :) Przyleciałam Wam powiedzieć co się u mnie dzieje. Tyle mnie tu nie było...
Zdecydowanie wszelkie morale dziewiarskie i jakiekolwiek inne padły mi niemalże do zera. Zima i już. Wiecznie zimno, wiecznie ciemno i ponuro. Ja powinnam zapadać w sen zimowy jak Muminki. W międzyczasie trochę się wydarzyło - przeniosłam się o kilka ulic dalej i do tego zostałam sfinksową mamusią. Marzeń realnych do spełnienia miałam bardzo mało (raczej jestem pesymistką), ale to jedno się w końcu udało. Od ponad miesiąca jest ze mną mały koci przybysz rodem z kosmosu, taki zmieszany Voldemort ze Stworkiem i Gollumem jednocześnie. Kocham i już.

Cały ten ostatni czas wysysa mi energię i chęci niczym zimny dementor, ale ja się staram i się nie daje. Walczę kolorami! Jeszcze dawno w zeszłym roku wpadła mi myśl na zużycie zalegającej włóczki Dream in Color "Calm". Ilość w sam raz na sweter, pomysłu własnego brak, ale od czego jest kopalnia Ravelry. Padło na kardigan "Buckley" - co tam, że włóczka innej grubości, damy radę. 
 
Dziergało mi się naprawdę cudownie, całkiem szybko przyrastało i cieszyło oczy. Aż do rękawów, które robiłam do połowy z 5 razy, ale wygrałam. Potem padło na plisę, taką mocno mięsistą, przy której co rządek dumałam czy wystarczy włóczki. Teraz zostało tylko schowanie nitek i blokowanie. Wreszcie.
 
Kolor jest tak bardzo nie mój, że aż. Niebieskiego ogólnie nie lubię, poza właśnie takim żarówiastym kobaltem. Ale mam tutaj też trochę fioletu i brązów, więc czuję się usprawiedliwiona. Jak pomyślę, że mam z głowy 5 motków z zapasów to już robi mi się lepiej.

Jakoś chyba w środku stycznia udało mi się też skończyć boską chustę "Ramble" (autor Andrea Mowry). Do noszenia jeszcze sporo czasu minie, bo z racji wiecznej zmarzliny noszę tylko Ashby jakoś do marca/kwietnia, ale nie mogę się doczekać. Brioszka nigdy mnie nie pociągała, szczerze mówiąc nawet wręcz odwrotnie, ale jak zobaczyłam ten wzór to przepadłam i koniec. Do tego wspaniała Marta z Zagrody rozumie dziewiarkę w bardzo nagłej potrzebie (włóczkowe pogotowie działa!) i dzięki niej mogłam zacząć już w pociągu na Śląsk gdzie w listopadzie wpadliśmy na kilka dni na rodzinne uroczystości. 
Brak internetu, tutoriali, kogokolwiek do pomocy... tylko ja i wzór. I wiecie co? Banał... poważnie. Nigdy na oczy wcześniej nie widziałam jak się to dzierga, pojęcia nie miałam zielonego. Ja nie jestem z tych co zaczynają od najprostszych na początek. Nie lubię i już. Po co mam dziergać byle co dla samej nauki. Co tam, że brioszka, że dwa kolory, że jakieś dodatkowe wzory. Ja muszę się zakochać i wskoczyć na głęboką wodę. I nie żałuję. Wzór jest rozpisany genialnie. Miałam tylko mały error, jak się zapatrzyłam i oczka mi pospadały, tak, że musiałam to rozgryźć i naprawić.
Piękna, co nie?

Teraz obydwie robótki czekają na blokowanie. Nie wiem tylko kiedy i jak. Miejsca na suszenie mam tylko na panelach, więc ręczniki odpadają. Poszukuję więc dobrych, piankowych puzzli w cenie lepszej niż maty z KnitPro - jeśli macie namiary będę bardziej niż wdzięczna. :)

Mam nadzieję, że taki wymuszony detoks od projektowania wyjdzie mi na dobre. Czasem tak trzeba. Powoli testuje się zaległy wiśniowy sweterek, trzymajcie kciuki!

A tymczasem pracuję zawzięcie nad kolejną chustą od tej samej projektantki - ogarnął mnie szał "Find your fade". Ale o tym już innym razem.

Do następnego!