piątek, 12 czerwca 2020

Hunter Tank i Luzacka, czyli powrót w szyciowym stylu.

A kuku! Witajcie ponownie! Cóż za niespodziewanka, czyż nie?
Przygotujcie sobie coś ulubionego do picia, bo będzie długo i zapraszam do czytania.
Pozwólcie, że pominę jakiś zbyt długi wstęp co, jak i dlaczego aż tyle trzeba było czekać na nowy post i przeskoczę do rzeczy ważnych i ważniejszych.
Sporo czasu minęło i nawet sama się zagubiłam w tej pajęczynie minionych miesięcy (oh... lat).

Zacznijmy od tego, że jak można się domyśleć naprodukowałam niemało drutowych (i nie tylko -
o czym za chwilkę) cudeniek. Wiele z nich pokazywałam już na Ravelry i moim instagramie, stąd pytanie czy macie ochotę poczytać o nich więcej? Skąd brałam inspiracje, jakie miałam z nimi przeboje, jak mi się je nosi czy co tylko Wam przyjdzie do głowy. Czy może nie ma to już najmniejszego sensu i lepiej skupić się tylko na moich przyszłych projektach?
Proszę, podzielcie się swoimi myślami w komentarzach.

A tymczasem, dla odmiany... coś szyciowego! Kto mnie podczytywał, ten wie, że kiedyś szyłam pełno robótkowych woreczków. Od dawna tworzenie ubrań pałętało mi się po głowie, ale zbrakło odwagi. Nie liczę dwóch "strojów" na Larpy 10 lat temu wstecz, bo jak wyszły to wstyd i hańba. Nie lubię uczyć się na prostych rzeczach typu poduszki, ściereczki czy inne rzeczy, które mi się nie podobają i nie będę ich używać. Umówmy się, w woreczkach zostajemy jednak na etapie prostokątów i suwaka... Wszędzie straszą, że ciuchy trudne, że można sobie zaczynać od zszywania 2 części i voila spódnica/bluzka gotowa. Tylko kiedy zupełnie nie taka, która śni się po nocach! I po co się czymś takim zajmować, można przecież w tym czasie dziergać. I tak sobie odwlekałam całą przygodę aż do zeszłego roku. Coś mnie tknęło i już. Cóż więcej chcieć?
Jeśli dobrze pamiętam, zaczęłam od Spódnicy Luzackiej ze wzoru Joulenki. W międzyczasie powstał top Ogden Cami od True Bias do spania (z racji użytego materiału i koloru, który przestał mi się podobać) oraz galotki z kieszonkami, które przekazałam w dobre ręce, bo przestrzeliłam rozmiar. Cóż. Całe 3 usztyki musiały mi wystarczyć, wena spakowała walizki i się ładnie mówiąc wyniosła.
Czas sobie leciał, ja dziergałam, projektowałam a tu nagle bach! Minął rok i cwana bestia wróciła.
I kazała mi natychmiast szyć sukienki! Wyobrażacie to sobie? W oczekiwaniu na tkaniny uszyłam jeszcze białą ogdenkę i się zaczęło.

W chwili obecnej prawie całe dwa (pierwsza czeka na suwak i wykończenie dołu + rękawy) sukienkowe cacuszka wiszą sobie w szafie i czekają. Co chwila podoba mi się coś nowego i kolejka się wydłuża. Niestety maszyna uznała, że ma dość i zamiast ściegu prostego szyje mi robaczki jak zamroczona. Wróciła z serwisu, ale wcale nie czuje się lepiej. Teraz czekam na opinię z drugiego
i prasuję moje piękne lny i wiskozy w międzyczasie myśląc nad wzorami.

Po tym przydługim monologu zapraszam Was na ciuchowo-szyciową premierę!
Przedstawiam Hunter Tank Top od Jennifer Lauren. W zestawie z ukochaną spódnicą, kupioną ileś tam lat temu. Ale jak tylko znajdę podobny materiał to uszyję swoją wersję, o!


Prześliczna, romantyczna tkanina pasuje idealnie do tego wzoru, a dodatkowo do wielu ubrań
z mojej garderoby. Tym razem wybrałam len z wiskozą (w mieszance po 50%), jako krok wtajemniczający do szycia czystej wiskozy. Czysty len mam za sobą z racji drugiej sukienki i była to bardzo przyjemna przygoda, którą powtórzę lada chwila. Taka mieszanka była więc akurat - rustykalny wygląd i  cechy lnu idealne na lato i piękne drapowanie wiskozy są dla mnie idealne.

W zestawieniu z retro krojem wyszło cudeńko. W mojej wersji pominęłam kieszonkę, bo i tak zginęłaby wśród tego bogactwa kwiatów.




Jak zwykle długo wybierałam rozmiar, bo jednak w dzierganiu te kilka cm w jedną czy drugą stronę nie robią tak wielkiej różnicy. A z szyciem... za małe ciuchy nie chcą się magicznie rozciągać. Trochę z duszą na ramieniu tworzyłam ten, który wypadał mi z tabelki ale po pierwszej przymiarce okazał się strzałem w 10. Luzu mam akurat.
I tak jak robię multum próbek włóczkowych, tak tych szyciowych prototypów unikam jak ognia. Szkoda mi na nie czasu, a jak będą nie będą pasować to mam kogo obdarować. Win, win!




Nie mogę się nacieszyć jak pięknie wygląda z tą spódnicą! I nie tylko. Za chwilę druga bohaterka posta...
Szyło mi się bardzo przyjemnie i wzór mogę polecić z ręką na sercu. Mimo moich (jeszcze) skromnych umiejętności, dałam sobie radę. Wszelkie kłopoty podczas tworzenia wynikały jedynie
z materiału, który okazał się nie tak wspaniały do pracy jak sam sztywny len czy bawełna i tych przeklętych rożków. Ale kto by się nimi przejmował.


Do tego pierwszy raz wszywałam lamówki w rękawach, bo dekolty mam opanowane i nie było tak źle. Co ciekawsze mam jakąś dziką satysfakcję z samego prasowania tych wstążeczek, a z wycinaniem to już inna sprawa.





Zużyłam niecały 1 metr tkaniny i trochę nici. Nie potrzeba żadnych fizelin, guzików, sznureczków. Idealny i szybki projekt!

W czasie sesji zachciało mi się sfotografować i cały mój ręcznie robiony strój, więc pobiegliśmy na przebranie, ale cóż. Byłoby za pięknie, więc słońce postanowiło odpocząć i zrobić miejsce dla nadchodzącej burzy. Zwinęliśmy się do domu, a za pół godziny poprzednia pogoda wróciła. Szkoda gadać.
Dlatego te kilka poniższych zdjęć musi wystarczyć.

Oto krótka prezentacja Luzackiej Spódnicy z zeszłego roku. Cuda, proszę państwa, bo ma guziki
i kieszenie. Do tego piękny kolor i jest wspaniale wygodna. Tę uszyłam z podobnej mieszanki co top, ale w innych proporcjach - len/ wiskoza - 80/20%. Dalej zachowuje właściwości pierwszego surowca, ale cudownie się układa i delikatnie opływa sylwetkę. Zakochałam się w tej tkaninie i jej butelkowo-zielona wersja czeka już gotowa na skrojenie, jak tylko wymyślę co tym razem wyczaruję.


Moja ulubiona długość midi. Zaraz obok tych maxi. Nie dla mnie miniówki. ;)



I guziki, miłość wielka. Już widzę kolejną wersję do kostek. Ah.

I na dziś tyle. Tym postem chyba nadrobiłam ten cichy czas. Jeśli wena blogowa zagości na dłużej to bądźcie gotowi na wysyp szyciowy i drutowy.
Tymczasem dajcie znać co myślicie na temat nowych postów czy pokazywania zaległych projektów.

Do następnego!

wtorek, 23 maja 2017

Leśna Tajemnica

Marzę o lasach. I o górach. O bezkresnych widokach wypełnionych po brzegi zielenią, omszałymi drzewami, zarośniętymi ścieżkami, które giną gdzieś w magicznym drzewostanie. Marzę o ciszy... długiej. Przerywanej jedynie śpiewem ptaków, szumem strumyka i szeptem wielkich drzew. Dlatego zaklinam druty i te swoje wyśnione wizje przerabiam oczko po oczku, splatam je razem z włóczką w leśne warkocze.
Z tych właśnie botaniczno - podróżniczych miłostek wydziergałam piękny szal "Forest Mystery". Piękny, bo mój. Idealny. To jednak jakaś magia zaklęta w tych nitkach, w kolorach, w marzeniach - wszystko to splotłam w coś tak bardzo mojego, że piękniej być nie mogło.
 
Wszystkie ściegi, które kocham mam w jednym projekcie. Prosty i super mięsisty ścieg francuski, małe, filigranowe łańcuszki, szczypta ażurowych oczek i pełno warkoczy przypominających mi paprocie, które tak uwielbiam. Tym razem całość zamyka też mały, dorabiany w poprzek border, który idealnie zgrywa się z przekręconymi oczkami i perfekcyjnie łączy się z brzegami tworząc coś na kształt ramki dla całej chusty. Przemyślane co do oczka.
 
Jest zielono, ciepło, miło. Jest magicznie i rodem prosto z najbardziej tajemniczego lasu. Chusta idealnie sprawdza się we wszystkie nieco chłodniejsze dni.

Ostatnio jednak przekonałam się, że to trójkątne chusty (w najróżniejszej postaci) są moją największą miłością. Czy kopnięte mniej czy bardziej, symetryczne całkiem lub wcale, ale kąty muszą być.
Jestem z siebie zadowolona i dumna, bo myślałam, że nic już nie spodoba mi się tak jak "Ashby", ale przyznaję z ręką na sercu, że moje leśno - paprotkowe dzieło stoi obok niej na podium. Chyba mnie z nimi pochowają, hihi...
 
Sama włóczka - "Oakworth DK" Eden Cottage Yarns (kolor "Larch") - też dodaje charakteru. Jest mięsista, idealna na warkocze, całkiem rustykalna, ale nie gryzie nic a nic. To moje pierwsze spotkanie z włóknem "polwarth", ale wiem, że nie ostatnie. Miękkością trochę odbiega od wszechobecnego budyniowego merino, ale to tylko wychodzi jej na dobre. Brakuje mi zdecydowanie takich włóczek. Tym bardziej Oakworth dopełnia ten projekt idealnie.
Spójrzcie jak pięknie łączą się łańcuszki. Jak wszystko niby tak różne od siebie dopełnia się w tym tajemniczym, leśnym projekcie.
 
Warkocze i plecionki noszę gdzie i ile się da. Chyba widać, co nie? :) Uwielbiam ten wzór - widzę paprocie, choinki, albo małe gąsienice. Wystarczy odrobina wyobraźni.
 
Wzór na "Forest Mystery" dostępny jest (w języku angielskim) już na Ravelry. Możecie też podejrzeć tam wiele pięknych wersji testowych - klik. Każda inna, ale wszystkie piękne i ciekawe - co włóczka i kolor to inne wcielenie.

Teraz chyba czas na jakiś romantyczny sweterek, co nie?

Do następnego,

A. 

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Lucille - soczyście wiśniowy kardigan

Lucille jest moim nowym swetrem. Wyczekanym i dopieszczonym do ostatniego oczka. Pewnego dnia zwyczajnie coś mnie tknęło i pomysł spadł na mnie z nieba. Tak po prostu. Zdarza się, trzeba skorzystać. Przyznam się, że minęło już tyle czasu, że nie jestem w stanie powiedzieć kiedy, co i jak. Pozacierały się granice między jawą a snem i nie wiem czy o dzieło moich rąk, czy jednak magicznie to coś zmaterializowało się w mojej szafie. 
Pod koniec zeszłego roku, jakoś w okolicach mroźnego października albo jeszcze wcześniej zobaczyłam w myślach dokładnie 'ten' sweter. Lubię czasem skrajnie warkoczowe szaleństwa, ale niejednokrotnie mam ochotę na coś w zupełnie innym stylu. Szczególnie na wiosnę. Do nowoczesności chyba mi całkiem daleko, ale uwielbiam łączyć różne style. I taka też jest moja Lucille. Delikatna, nieprzekombinowana, ale z pewnymi dodatkami. 
 
 
Myślę, że kto już zdążył poznać moje projekty, nie miałby najmniejszego problemu z przyporządkowaniem go do mnie bez żadnej podpowiedzi. Udawane, małe niby-warkoczyki i tekstury to coś co uwielbiam. Dodajmy do tego odrobinę ściegu francuskiego, zakończmy i-cordem i jest pięknie.
Nie przepadam jak zbyt dużo dzieje się jednocześnie na dzianinie, ale też nie marzy mi się dzierganie banalnych form minimalistycznych. A tutaj mam wszystkiego tyle ile dokładnie trzeba. Jako, że z założenia miał to być sweterek przejściowy to zrobiłam go lekko dłuższym niż zwykle. Pasuje idealnie.
 
Dodałam też moje ukochane 'open-front' czyli tzw. otwarty przód, zero guzików, zero wkładania przez głowę. Cudownie! Łącząc z plisą otulającą kark, dzierganą potem jednocześnie z resztą swetra jest po prostu wspaniale. Czyż nie?
Te przepiękne, żywe i soczyste barwy to dzieło Agnieszki z magicloop. Miałam przeogromne szczęście ponownie współpracować z tą zdolną kobietą. Tym razem swoje wdzianko utkałam z włóczki "kaszmirLOVE" w odcieniu "Sorbet Wiśniowy". Kolor robi wrażenie, a miękkość kaszmiru i puchatość samej włóczki sprawia, że nie mogę przestać się zachwycać tymi oczkami, fakturą za każdym razem jak mam sweter na sobie. Przepadłam i już. A jakie to mięciuchne!
 
To była moja pierwsza przygoda z tym luksusowym włóknem, więc tym bardziej sam projekt i cały proces miał dla mnie większe znaczenie i dodał tego czegoś, jakiegoś dreszczyku emocji. Teraz doskonale wiem, że to nie ostatnia 'taka' włóczka, która u mnie zagości. Na drutach już kolejne kaszmirki!

Z testowaniem niestety sprawa miała się zupełnie inaczej. Tutaj wzór, tu felerne zdjęcia. Potem tygodnie mijały, czas uciekał, a najgorsze niespodzianki wychodziły równo tydzień przed końcem terminu. Posypały mi się testerki tego samego rozmiaru, co sprawiło, że Lusia była sprawdzona tylko w kilku wersjach... wzór musiał więc przejść przez ten proces dwa razy... ale mam nadzieję, że było warto. Teraz bogatsza w te nieprzyjemne doświadczenia i dodatkowe stresy, wiem, że czegoś muszę się z tego nauczyć. Powinno wyjść tylko na lepsze.

Ogromne podziękowania ślę do moich wytrwałych i pomocnych testerek, bez których wydawanie wzorów nie miałoby sensu. Dzięki nim bez stresu mogę podzielić się z Wami przepisem na "Lucille". A ile przepięknych wersji powstało, ah. Każda tak inna ale wyjątkowa. To niesamowite uczucie oglądać jak różne osoby mogą zinterpretować jeden wzór. I to w dodatku mój. Duma i radość mnie rozpiera. Od dzisiaj możecie nabyć go tutaj (w wersji ang.) - klik.

Niemniej jednak teraz tylko się cieszę z mojego nowego cuda, które wreszcie śmiało mogę nosić i się nim chwalić. Przetestowałam go na spotkaniach i w pracy i przyznam, że za ten kolor zbieram same komplementy. Na każdy odpowiadam "wiem, dziękuję. Sama zrobiłam, nauczyć Cię?", hihi. Może kogoś zaproszę na naszą szaloną, włóczkową stronę? Kto wie?

Tymczasem do miłego!
A.

piątek, 24 marca 2017

Moja historia pięknej (i) bestii.

Ostatnimi czasy w sieci krąży pewna chusta - piękna i bestia w jednym. Magicznie przenikająca się kolorami, niebanalna, mimo swojej prostoty bardzo ciekawa. Ma to coś co sprawia, że z każdym dniem przybywa jej serduszek i nowych wykonań. Ale ma też drugą, potworną stronę - jest wielka. Pewnie większość z Was już wie, że mam na myśli Find Your Fade od Adrei Mowry.
Ja wielkie chusty kocham. Ale takie 2.5 m dzianiny to już podpada pod koc. Z początku tylko się zachwycałam, szczególnie tym okładkowym egzemplarzem. Mimo wszystko nie przyszło mi na myśl aby się z nią zmierzyć. Miałam trochę dość po klapie ze swetrem "Buckley" (plisa układa się tak, że wyglądam jak meduza...). Aż do pewnego dnia kiedy przeglądając moje zawładnięte przez róż zapasy dostrzegłam kilka samotnych motków w tym moje piekne trio z Drutozlotu. 
   
Wyciągałam je kolejno układając obok siebie i nagle mnie olśniło. Pomarańcze, zielenie: żywe, chłodne, stonowane, cieniowane aż po te mroczne. Złączyły się w przecudownie wiosenny gradient. Do tego miałam ich akurat 7, czyli tyle ile potrzeba do chusty. Jak to mówią: "przypadek? nie sądzę!".


Zakupiłam wzór, wybrałam druty i zaczęłam swoją przygodę, przez którą wracam do zieleni.

Wyszła cudownie. Te 1.5 km włóczki magicznie zamieniałam oczko po oczku w wielki, wiosennie kolorowy szal. Przyznam szczerze, że będąc jakoś w okolicach 4/5 koloru nie byłam do końca przekonana do tego co wychodziło, ale przy 6 zupełnie zmieniłam zdanie. Tym bardziej, że dosłownie mogłam przykryć nim całe nogi i dziergać jednocześnie. Przyjemne z pożytecznym. :)
 
Gdyby już teraz kogoś ciekawiły kolory i włóczki to są tu - klik. W przyszłości liczę na normalne, porządne zdjęcia na 'ludziu'.
Blokowanie to zło konieczne, więc odwlekam je jak tylko mogę. Muszę znaleźć jakieś ok 3 m wolnej i niedostępnej kotom powierzchni. Ale szpilek wbijać nie będę, co to to nie!

* zdjęcia nie wiem kiedy. W weekendy było ciągle zimno i ciemno - a jak ładnie to fotograf wybywa. I tyle...
W międzyczasie skończyłam jeszcze brioszkową "Ramble", 4 kwadraciki do kociej poduszki (początkowo planowany koc robiłabym z 10 lat, więc koncepcja się zmieniła) ... i dopadł mnie kryzys twórczy. Ale wiosna teoretycznie już u nas, więc chyba jego koniec coraz bliżej.

[ps. czy Wy też widzicie takie mikre literki? na edytorze mam normalne, a po załadowaniu się kurczą... jak to naprawić? ;(]

czwartek, 2 lutego 2017

Kolorowa terapia

Halo, halo, tu znowu ja :) Przyleciałam Wam powiedzieć co się u mnie dzieje. Tyle mnie tu nie było...
Zdecydowanie wszelkie morale dziewiarskie i jakiekolwiek inne padły mi niemalże do zera. Zima i już. Wiecznie zimno, wiecznie ciemno i ponuro. Ja powinnam zapadać w sen zimowy jak Muminki. W międzyczasie trochę się wydarzyło - przeniosłam się o kilka ulic dalej i do tego zostałam sfinksową mamusią. Marzeń realnych do spełnienia miałam bardzo mało (raczej jestem pesymistką), ale to jedno się w końcu udało. Od ponad miesiąca jest ze mną mały koci przybysz rodem z kosmosu, taki zmieszany Voldemort ze Stworkiem i Gollumem jednocześnie. Kocham i już.

Cały ten ostatni czas wysysa mi energię i chęci niczym zimny dementor, ale ja się staram i się nie daje. Walczę kolorami! Jeszcze dawno w zeszłym roku wpadła mi myśl na zużycie zalegającej włóczki Dream in Color "Calm". Ilość w sam raz na sweter, pomysłu własnego brak, ale od czego jest kopalnia Ravelry. Padło na kardigan "Buckley" - co tam, że włóczka innej grubości, damy radę. 
 
Dziergało mi się naprawdę cudownie, całkiem szybko przyrastało i cieszyło oczy. Aż do rękawów, które robiłam do połowy z 5 razy, ale wygrałam. Potem padło na plisę, taką mocno mięsistą, przy której co rządek dumałam czy wystarczy włóczki. Teraz zostało tylko schowanie nitek i blokowanie. Wreszcie.
 
Kolor jest tak bardzo nie mój, że aż. Niebieskiego ogólnie nie lubię, poza właśnie takim żarówiastym kobaltem. Ale mam tutaj też trochę fioletu i brązów, więc czuję się usprawiedliwiona. Jak pomyślę, że mam z głowy 5 motków z zapasów to już robi mi się lepiej.

Jakoś chyba w środku stycznia udało mi się też skończyć boską chustę "Ramble" (autor Andrea Mowry). Do noszenia jeszcze sporo czasu minie, bo z racji wiecznej zmarzliny noszę tylko Ashby jakoś do marca/kwietnia, ale nie mogę się doczekać. Brioszka nigdy mnie nie pociągała, szczerze mówiąc nawet wręcz odwrotnie, ale jak zobaczyłam ten wzór to przepadłam i koniec. Do tego wspaniała Marta z Zagrody rozumie dziewiarkę w bardzo nagłej potrzebie (włóczkowe pogotowie działa!) i dzięki niej mogłam zacząć już w pociągu na Śląsk gdzie w listopadzie wpadliśmy na kilka dni na rodzinne uroczystości. 
Brak internetu, tutoriali, kogokolwiek do pomocy... tylko ja i wzór. I wiecie co? Banał... poważnie. Nigdy na oczy wcześniej nie widziałam jak się to dzierga, pojęcia nie miałam zielonego. Ja nie jestem z tych co zaczynają od najprostszych na początek. Nie lubię i już. Po co mam dziergać byle co dla samej nauki. Co tam, że brioszka, że dwa kolory, że jakieś dodatkowe wzory. Ja muszę się zakochać i wskoczyć na głęboką wodę. I nie żałuję. Wzór jest rozpisany genialnie. Miałam tylko mały error, jak się zapatrzyłam i oczka mi pospadały, tak, że musiałam to rozgryźć i naprawić.
Piękna, co nie?

Teraz obydwie robótki czekają na blokowanie. Nie wiem tylko kiedy i jak. Miejsca na suszenie mam tylko na panelach, więc ręczniki odpadają. Poszukuję więc dobrych, piankowych puzzli w cenie lepszej niż maty z KnitPro - jeśli macie namiary będę bardziej niż wdzięczna. :)

Mam nadzieję, że taki wymuszony detoks od projektowania wyjdzie mi na dobre. Czasem tak trzeba. Powoli testuje się zaległy wiśniowy sweterek, trzymajcie kciuki!

A tymczasem pracuję zawzięcie nad kolejną chustą od tej samej projektantki - ogarnął mnie szał "Find your fade". Ale o tym już innym razem.

Do następnego!

czwartek, 24 listopada 2016

Uśmiechnij się!

Dawno mnie tu nie było. Cóż. Trafił się akurat taki czas, ale nie ma co rozpaczać, bo mam nową czapkę. A co tam. Musztardowe/ miodowe motki mojej ukochanej włóczki jesiennej czy zimowej miałam zachomikowane od zeszłego roku. Miały być cudownym swetrem. Tylko jakoś ilość pozwalałaby na coś w rozmiarze niekoniecznie dobrze ogrzewającym. Słowem posiadałam całe 6 motków Peruviana od Filcolany. Za mało. Dokupić tego cuda już dawno nie idzie (z zagranicznych stron nadal mam obawy zamawiać). Pozostało mi więc zmienić swoją koncepcję. Zapragnęłam nowej, specjalnej i wyjątkowej czapki. Robiło się coraz zimniej i ciemniej, a co za tym idzie przyszło mi zapotrzebowanie na coś ciepłego i koniecznie w wesołym kolorze. Miodowa czapa z podwójnym ściągaczem to jest to! Do tego mega czerwony pompon w całkiem słusznym rozmiarze. Nie mogłam wybrać innego do mojej najcudowniejszej na świecie chusty. Noszę ją nieustannie od kiedy zeszła z drutów jakieś dwa lata temu. Za każdym jednym razem kiedy wychodzę z domu a temperatura spada poniżej 15 st, opatulam się w moją krwistoczerwoną Ashby. I tak całe 4-6 miesięcy na rok. ^^ Ciekawe czy kiedykolwiek mi się znudzi.
Czapka też musiała być tak wspaniała. Czyli obowiązkowo warkocze, plecionki i łańcuszki. A jakby dodać tekstury? Cudo! Tym oto sposobem dorobiłam się mojej najnowszej, czadowej czapki.
Wiem, wiem, może mało skromnie, ale zakochałam się w niej bez pamięci. Jest tak bardzo w moim stylu, że chyba bardziej być nie może.

Chwalę się moją wersją "Autumn Smile".
Niech zdjęcia mówią same za siebie, bo tak zachwalać włóczkę, kolory i ściegi mogłabym bez końca.
Moja wersja obowiązkowo musi być dłuższa. Takich zwykłych czapek raczej nie noszę, bo nie miałabym w co upchać 'cebuli' [czyt. koka z włosów] - rozpuszczone tylko do zdjęć, nie chciałabym straszyć widokiem a' la Stożkogłowi. Każdą czapkę mam więc w stylu Smerfetki. Ale w opisie jest wszystko pięknie, ładnie, tak, aby można było dostosować długość pod swoje preferencje.
Podwójny brzeg jest idealny. Nie ma co prawda jeszcze (!) strasznego mrozu, ale na obecne temperatury sprawdza się znakomicie.
No patrzcie tylko jakie to mięciuchne. Nic tylko ściskać. Jestem oczarowana tym jak przepięknie podkreślone są te wszystkie ściegi, każde oczko z osobna. Cały wzór wydaje się być wręcz trójwymiarowy. Chociaż... jak tak zerkam na te łańcuszkowe kółeczka to pokusiłabym się nawet o 4D, hihi.
 
 Na koniec takie późno jesienne zdjęcie, z ostatnim jabłuszkiem w tle.
Z tej radości spisałam wzór, który znajduje się w moim sklepiku na ravelry. Póki co opis dostępny jest w języku angielskim, ale rozpisany jest bardzo przejrzyście i oczywiście posiada schemat.

Ja jak widać jestem ogromnie zadowolona z mojej antydepresyjnej czapy. Już nie tak potwornie straszny jest mi ten mróz, szaruga i wiatr. Żółta czapa, czerwoniasty pompon i robi się zdecydowanie przyjemniej i bardziej kolorowo w tym szaro-czarnym tłumie w tym betonowym mieście.


A Wam jak się podoba?